W pewnym momencie pomocą posłużył mi sam policjant (!). Łamaną angielszczyzną podzielił się swoimi spostrzeżeniami na temat pomieszczeń, przez które właśnie przechodziliśmy. Mówił o kierunkach wyznaczonych przez stupę (?), gdzie każdy oznaczał innego boga (dewę). Opowiedział o dziwnych otworach w ścianach - co prawda każdy zrozumiał to inaczej - ja dla przykładu zrozumiałem, że służyły one lepszemu przenoszeniu echa, dziewczyny z kolei zrozumiały, że tam umieszczone były kiedyś diamenty... (ehhh... tak się dzieje, gdy za młodu ogląda się bajki o księżniczkach i diamentach, które przynosi każdy królewicz). Opowieści policjanta odebrałem jako bardzo miły gest... do momentu, kiedy poprosił o napiwek. No cóż. Za fajnie, by było darmo. Gdy dostał garść drobniaków, które miałem w kieszeni niesmak, który przed chwilą stał jeszcze po mojej stronie, przeszedł na niego :P
W jednej ze świątyń Asia i Marcin napotkali mnicha (mniszkę?) - ducha. Zaczepiła ich, zawiązała sznureczek na ręce, odmówiła modlitwy, (wzięła dolara) i gdy tylko na horyzoncie korytarza pojawił się policjant... zniknęła.
(Od tego dnia Marcin codziennie miał koszmary i budził się zlany potem. Twierdził, że to przez opaskę. - Tylko czemu Asia nie miała koszmarów?? :).
Szybko okazało się, że nie mamy w sobie mocy joginów i po czterech godzinach spacerów, traktowani żarem z nieba i kolejnymi świątynnymi stopniami postanowiliśmy porobić kilka ostatnich zdjęć i odpuścić. Nie żebyśmy nie mieli w sobie ducha Bruce'a Lee, ale okazało się, że mimo całego szacunku dla dziedzictwa Khmerów, daleko nam do twardego charakteru Tomb Raider...
Jeszcze jedna szansa dana sobie. Nasz tuk-tukowiec zabrał nas do świątyni, która została zbudowana na wodzie. No cóż. Szliśmy długo przez drewniany podziurawiony pomost. Przez te kilkaset metrów przeciskaliśmy się pomiędzy turystami z Chin i Rosji. Naszym oczom ukazały się... resztki świątyni (czytaj: wiele kamiennych bloków zanurzonych w wodzie, które kiedyś pewnie pełniły rolę fundamentów).
Stwierdziliśmy, że na nas już czas.
- Zaproponuj nam jakąś alternatywę dla świątyń - poprosiliśmy przewodnika.
Ten zadowolony (jak zawsze) zaproponował:
- Pojedziemy w piękne miejsce. Zobaczycie prawdziwe wioski, prawdziwych ludzi...
I o to chodzi! I o to chodzi! Zadowoleni ruszyliśmy do tuk-tuka.
Po drodze, otoczeni gronem kambodżańskich dzieci krzyczących "One dollar, lady!"* daliśmy się w końcu namówić na zakup kilku kolorowych opasek.
* poznali się na naszych dziewczynach (że niby za dolara są, hehe)
Po drodze, otoczeni gronem kambodżańskich dzieci krzyczących "One dollar, lady!"* daliśmy się w końcu namówić na zakup kilku kolorowych opasek.
* poznali się na naszych dziewczynach (że niby za dolara są, hehe)
Uzbrojeni w oryginalne opaski z Kambodży (Chin?) ruszyliśmy przez wioski do rzekomo prawdziwej, nieturystycznej Kambodży. Jechaliśmy i jechaliśmy. A dupa coraz bardziej bolała na każdym następnym wyboju. Gdy skończył się asfalt było jeszcze gorzej. Otuchy dodawały nam jednak widoki rodem z "Czasu Apokalipsy".
Po godzinie dojechaliśmy. Naszym oczom ukazały się dziesiątki tyk-tuków, świadczących że nie jesteśmy jedynymi turystami w tym miejscu. Ale nie było czasu na narzekanie, wszyscy pobiegli ze swoimi życiówkami na 300m przez płotki do toalet. A te zasługują na uwagę i słowo komentarza. Styl "na Małysza" z otworem w ziemi i wszystkimi tego typu dogodnościami. Łącznie z dziwnym hasłem "Proszę wrzucaj niektóre rzeczy do pojemnika na śmieci, dziękuję" (?!?!?!?).
Wróciliśmy do naszego tuk-tukowca z małymi pretensjami:
- Nie miało tu być "nieturystycznie"? Nie mieliśmy jechać do normalnej wioski?
- No ale wszystkich tu wozimy...
Ehhh... Szybko okazało się, że miejsce do którego nas przywiózł to druga atrakcja turystyczna (zaraz po świątyniach).
- Łohoho... - pomyślałem. Skoro takie miejsce plasuje się na podium, to jak musi wyglądać reszta tego kraju.
Miejsce, w którym się znajdowaliśmy "słynie" z pływającej wioski**, a właściwie z wioski zbudowanej w całości na wodzie. W ramach zwiedzania tejże atrakcji należy jednak wykupić bilety na łódkę. Spytaliśmy o cenę - 25 dolarów od głowy za trzygodzinny rejs.
** z ang. floating market co prawda sugeruje bardziej pływający rynek, ale my dotarliśmy jedynie do wioski :)
** z ang. floating market co prawda sugeruje bardziej pływający rynek, ale my dotarliśmy jedynie do wioski :)
Mało ciekawa sytuacja. Dupska nas bolą po godzinnej jeździe tuk-tukiem. Słońce praży z wysokości. Łódki, które są zacumowane obok nas wyglądają jak złom. Woda wygląda jak rozcieńczone błoto. A oni proponują jeszcze trzy godziny w takiej łupince, ... za takie pieniądze.
Mistrz wodnej kierownicy poprowadził nas do naszej łódki... Oł, maj gat!
Fotele, to krzesła ogrodowe. Doświadczone latami zużycia. Trochę się kiwają, ale dzięki narzuconym kapokom nie czuć jak szczebelki wbijają się w dupska i plecy. Hmmm... zaraz, zaraz... Ale czy kapoki nie powinny być na nas? O ile zazwyczaj nie czuję potrzeby wrzucania ich na siebie, tak patrząc na stan tej łajby zamarzyłem o bezpieczeństwie, BHP, audytach bezpieczeństwa.
Spojrzeliśmy po sobie. Spojrzeliśmy po łódce. Ilość innowacyjnych rozwiązań i ta technologia łącząca wszystko co najlepsze w kajaku, tratwie i hamaku sprawiła, że na nowo uwierzyliśmy w boga. Oraz w to, że nas nie opuści przez następną godzinę.
Przez pierwsze piętnaście minut liczyliśmy ilość niedobitych pordzewiałych gwoździ, złamanych belek, dziurawych desek.
A gdy skończyły się wszystkie liczby (nikt nie wiedział co jest po centyliardzie... pierdyliard?) każdy zajął się sobą. Wszyscy skupili się na drzemce, tymczasem ja postanowiłem uzupełnić moją kolekcję selfie (słit-foci).
Gdy już woda przestała być barwy kawowomlecznej, gdy mimo kapoków pod dupskiem czuliśmy na nowo belki chybotliwych krzesełek ogrodowych... finalnie wpłynęliśmy do delty okolicznego jeziora. Delty, przy której zbudowano wioskę na balach. I w tym momencie wszyscy się obudziliśmy. Czyżby więc warto było wydać te dziesiątki dolarów amerykańskich, poświęcić swój tyłek (...no nie zupełnie. Nie chodzi o to o co wam chodzi, zboczeńcy!), smażyć się w okropnym słońcu tropików całą drogę?
Ujrzeliśmy coś, czego nikt z nas wcześniej nie widział. To nie była wioska. To było jak miasteczko. Z całą infrastukturą: policją, szkołą, świątynią, domami. Wszędzie liche łódeczki. W wodzie pełno uśmiechniętych dzieciaków - te najmłodsze z prowizorycznie skonstruowanymi kapokami zbudowanymi z połączonych sznurkiem pustych butelek po wodzie (!). Wszyscy uśmiechnięci! A my w środku tego wszystkiego - nagle uśmiech wrócił. Zupełni jakby nas zarazili swoją radością. Nas -zblazowanych turystów.
Po kilkunastu minutach wypłynęliśmy na morze... Ups, na jezioro. Ale co to było za jezioro! Gdzie okiem sięgnąć nie widać lądu! Śniardwy to przy tym kałuża po stopionym bałwanie! Fale zaczęły nieprzyjemnie kołysać naszą łajbą. Zaraz... skoro to dość duże morze jezioro, to pewnie i dość... głębokie jezioro? Spojrzeliśmy na siebie znacząco. Póki płynęliśmy napędzani motorem łódka "w miarę" trzymała balans. Teraz, gdy motor został wyłączony była jak łupinka orzecha rzucona do wody.
Znowu poczuliśmy się niekomfortowo. Łódka stała w miejscu. A nasz sternik nagle niczym małpka przeskoczył po zewnętrznej stronie naszej łupinki, trzymając się jedną ręką sparciałych belek. Szczęśliwie nie spadł do wody.
Ale co to? Po pokładem jest woda! Coś co się mieniło pod naszymi stopami (deskami), to była woda! Sternik poprzełączał rurki odchodzące od silnika i... zaczął wypompowywać wodę. Przestaliśmy podziwiać błękit i rozmiar jezioro, a zaczęliśmy obserwować czerwień wypieków współtowarzyszy.
Na szczęście znalazłem tę małą karteczkę, która jak bohater pojawiła się w chwili największego zwątpienia: "
Po chwili większość wody wróciła tam skąd przyszła. Mogliśmy płynąć z powrotem. Po drodze wszyscy posnęli - po części z nadmiaru wrażeń, po części ze znużenia i zmęczenia. Ach, ci zblazowani turyści. Słabe to takie...Gdy nasze stopy (klapki) dotknęły znowu lądu, gdy zaczęli mnie podnosić z klęczek i nakazali, bym nie naśladował Ministra Siwca i jego kwaśnych wybryków... postanowiliśmy zmykać stąd asap (korporacyjna nowomowa: as soon as possible - tak szybko jak to tylko możliwe).
Kazaliśmy naszemu tuk-tukowcowi zawieść nas do kambodżańskiego oddziału biura turystycznego, w którym nabyliśmy bilety na trasie Bangkok --> Siem Reap --> Bangkok. Szybko okazało się, że to co miało być gwarantowaną taksówką tym razem będzie miejscem w zatłoczonym dusznym autobusie. Pracownik agencji wydzierał się na nas, my na niego. On twierdził, że na bilecie został zaznaczony autobus, podczas gdy my tłumaczyliśmy mu, że opłaciliśmy taksówkę w obie strony i właśnie to jest zaznaczone na bilecie. (Generalnie spór toczył się o to, czy krzyżyk oznacza zaznaczony czy przekreślony środek lokomocji.) Po kilku minutach uniesień z obu stron pracownik agencji obraził się i powiedział, że jeśli nie przestaniemy na niego krzyczeć to nic nas nie zawiezie do Tajlandii. Na to ja wyrwałem mu z ręki bilet, położyłem na jego biurku i zrobiłem zdjęcie telefonem.
- W takim razie dostaniemy się tam inaczej i pierwsze kroki skierujemy do waszego oddziału w Bangkoku! - odpowiedziałem przez zęby.
- Ok, ok... tylko uspokój tę panią - wskazał na Asię, która zmieniała kolory z oczywistych względów :)
No więc jeszcze tylko przeniesienie z motelu do hotelu na ostatnią luksusową noc w apartamencie w cenie jak z Grouponu... Na szczęście przenosiny udały się bez żadnych komplikacji (o dziwo?). Hotel faktycznie luksusowy, z basenem (z którego i tak nie skorzystaliśmy, hehe), porządnym barem (z którego też nie skorzystaliśmy) i przepastnymi apartamentami z łazienkami, do których w końcu nie baliśmy się wejść bez klapek na stopach.
Kanciaki dostali apartament dla zastępu zuchów - z czterema łóżkami w wersji queens-bad. Asia później opowiadała, że skakali po nich całą noc. Gonili się, czy co?
Po ciepłej kąpieli, odziani w nowe pachnące szaty udaliśmy się na ostatnią balangę w Siem Reap. Były masaże, wyżerka i kambodżańskie pifko. Nie obeszło się i bez innowacji. Wzdłuż głównej ulicy osaczonej przez knajpki i restauracje zauważyliśmy rozwieszone na linach do-góry-nogami parasole.
Pomysł był diabelnie prosty. Po ulicy przechadzali się turyści. Gdy padał deszcz (a padał każdego wieczora odkąd przyjechaliśmy) parasole napełniały się coraz bardziej. To powodowało coraz większe ich kołysanie... aż dochodziło do momentu, gdy któryś z nich odwracał się na moment i wylewał całą nagromadzoną w środku wodę. Oczywiście nie bez ofiar. Często obrywało się nic nie spodziewającym się turystom. Co ciekawe cała reszta siedząca w pobliskich knajpkach przyglądała się parasolom i patrzyła na kogo tym razem uleje się woda. A gdy to się stało ludzie klaskali i śmiali się do rozpuku.
Wyobraź sobie coś takiego w Europie. Już widzę kolejkę prawników domagających się od właścicieli lokali rekompensaty za zmoczonych klientów, suszenie ubrań, naciągane choroby płuc i... straty moralne.
My tymczasem zgadywaliśmy, który parasol przechyli się następny zagryzając nasze zgadywanki pysznym żarełkiem rzekomo związanym z Khmerską kuchnią. Mniam... to lubię :)






























































