wtorek, 31 grudnia 2013

"One dollar, lady!" czyli ostatni dzień w Kambodży

Kolejny dzień w Kambodży rozpoczęliśmy ambitnie - od dalszego zwiedzania najważniejszych świątyń (Watów). Pełni energii, z zapasem wody w plecakach, w odzyskanych klapkach ruszyliśmy na podbój nowych miejsc!

W pewnym momencie pomocą posłużył mi sam policjant (!). Łamaną angielszczyzną podzielił się swoimi spostrzeżeniami na temat pomieszczeń, przez które właśnie przechodziliśmy. Mówił o kierunkach wyznaczonych przez stupę (?), gdzie każdy oznaczał innego boga (dewę). Opowiedział o dziwnych otworach w ścianach - co prawda każdy zrozumiał to inaczej - ja dla przykładu zrozumiałem, że służyły one lepszemu przenoszeniu echa, dziewczyny z kolei zrozumiały, że tam umieszczone były kiedyś diamenty... (ehhh... tak się dzieje, gdy za młodu ogląda się bajki o księżniczkach i diamentach, które przynosi każdy królewicz). Opowieści policjanta odebrałem jako bardzo miły gest... do momentu, kiedy poprosił o napiwek. No cóż. Za fajnie, by było darmo. Gdy dostał garść drobniaków, które miałem w kieszeni niesmak, który przed chwilą stał jeszcze po mojej stronie, przeszedł na niego :P

W jednej ze świątyń Asia i Marcin napotkali mnicha (mniszkę?) - ducha. Zaczepiła ich, zawiązała sznureczek na ręce, odmówiła modlitwy, (wzięła dolara) i gdy tylko na horyzoncie korytarza pojawił się policjant... zniknęła.

(Od tego dnia Marcin codziennie miał koszmary i budził się zlany potem. Twierdził, że to przez opaskę. - Tylko czemu Asia nie miała koszmarów?? :).
Szybko okazało się, że nie mamy w sobie mocy joginów i po czterech godzinach spacerów, traktowani żarem z nieba i kolejnymi świątynnymi stopniami postanowiliśmy porobić kilka ostatnich zdjęć i odpuścić. Nie żebyśmy nie mieli w sobie ducha Bruce'a Lee, ale okazało się, że mimo całego szacunku dla dziedzictwa Khmerów, daleko nam do twardego charakteru Tomb Raider...


         
Jeszcze jedna szansa dana sobie. Nasz tuk-tukowiec zabrał nas do świątyni, która została zbudowana na wodzie. No cóż. Szliśmy długo przez drewniany podziurawiony pomost. Przez te kilkaset metrów przeciskaliśmy się pomiędzy turystami z Chin i Rosji. Naszym oczom ukazały się... resztki świątyni (czytaj: wiele kamiennych bloków zanurzonych w wodzie, które kiedyś pewnie pełniły rolę fundamentów).
Stwierdziliśmy, że na nas już czas.
- Zaproponuj nam jakąś alternatywę dla świątyń - poprosiliśmy przewodnika.

Ten zadowolony (jak zawsze) zaproponował:
- Pojedziemy w piękne miejsce. Zobaczycie prawdziwe wioski, prawdziwych ludzi...

I o to chodzi! I o to chodzi! Zadowoleni ruszyliśmy do tuk-tuka.
Po drodze, otoczeni gronem kambodżańskich dzieci krzyczących "One dollar, lady!"* daliśmy się w końcu namówić na zakup kilku kolorowych opasek.
* poznali się na naszych dziewczynach (że niby za dolara są, hehe)
Uzbrojeni w oryginalne opaski z Kambodży (Chin?) ruszyliśmy przez wioski do rzekomo prawdziwej, nieturystycznej Kambodży. Jechaliśmy i jechaliśmy. A dupa coraz bardziej bolała na każdym następnym wyboju. Gdy skończył się asfalt było jeszcze gorzej. Otuchy dodawały nam jednak widoki rodem z "Czasu Apokalipsy".
 
Po godzinie dojechaliśmy. Naszym oczom ukazały się dziesiątki tyk-tuków, świadczących że nie jesteśmy jedynymi turystami w tym miejscu. Ale nie było czasu na narzekanie, wszyscy pobiegli ze swoimi życiówkami na 300m przez płotki do toalet. A te zasługują na uwagę i słowo komentarza. Styl "na Małysza" z otworem w ziemi i wszystkimi tego typu dogodnościami. Łącznie z dziwnym hasłem "Proszę wrzucaj niektóre rzeczy do pojemnika na śmieci, dziękuję" (?!?!?!?).

Wróciliśmy do naszego tuk-tukowca z małymi pretensjami:
- Nie miało tu być "nieturystycznie"? Nie mieliśmy jechać do normalnej wioski?
- No ale wszystkich tu wozimy...

Ehhh... Szybko okazało się, że miejsce do którego nas przywiózł to druga atrakcja turystyczna (zaraz po świątyniach).
- Łohoho... - pomyślałem. Skoro takie miejsce plasuje się na podium, to jak musi wyglądać reszta tego kraju.

Miejsce, w którym się znajdowaliśmy "słynie" z pływającej wioski**, a właściwie z wioski zbudowanej w całości na wodzie. W ramach zwiedzania tejże atrakcji należy jednak wykupić bilety na łódkę. Spytaliśmy o cenę - 25 dolarów od głowy za trzygodzinny rejs.
** z ang. floating market co prawda sugeruje bardziej pływający rynek, ale my dotarliśmy jedynie do wioski :)
Mało ciekawa sytuacja. Dupska nas bolą po godzinnej jeździe tuk-tukiem. Słońce praży z wysokości. Łódki, które są zacumowane obok nas wyglądają jak złom. Woda wygląda jak rozcieńczone błoto. A oni proponują jeszcze trzy godziny w takiej łupince, ... za takie pieniądze.

Naradzaliśmy się przez dłuższą chwilę. Lokalesi i tuk-tukowiec chyba wyczytali z wyrazu naszych twarzy pewien niedosyt związany z pobytem w tym miejscu. Zaproponowali niższe stawki. A my zaproponowaliśmy krótszy rejs. Maksymalnie godzina i wracamy...

Mistrz wodnej kierownicy poprowadził nas do naszej łódki... Oł, maj gat!
Fotele, to krzesła ogrodowe. Doświadczone latami zużycia. Trochę się kiwają, ale dzięki narzuconym kapokom nie czuć jak szczebelki wbijają się w dupska i plecy. Hmmm... zaraz, zaraz... Ale czy kapoki nie powinny być na nas? O ile zazwyczaj nie czuję potrzeby wrzucania ich na siebie, tak patrząc na stan tej łajby zamarzyłem o bezpieczeństwie, BHP, audytach bezpieczeństwa.
Spojrzeliśmy po sobie. Spojrzeliśmy po łódce. Ilość innowacyjnych rozwiązań i ta technologia łącząca wszystko co najlepsze w kajaku, tratwie i hamaku sprawiła, że na nowo uwierzyliśmy w boga. Oraz w to, że nas nie opuści przez następną godzinę.
Przez pierwsze piętnaście minut liczyliśmy ilość niedobitych pordzewiałych gwoździ, złamanych belek, dziurawych desek.

A gdy skończyły się wszystkie liczby (nikt nie wiedział co jest po centyliardzie... pierdyliard?) każdy zajął się sobą. Wszyscy skupili się na drzemce, tymczasem ja postanowiłem uzupełnić moją kolekcję selfie (słit-foci).
 
Gdy już woda przestała być barwy kawowomlecznej, gdy mimo kapoków pod dupskiem czuliśmy na nowo belki chybotliwych krzesełek ogrodowych... finalnie wpłynęliśmy do delty okolicznego jeziora. Delty, przy której zbudowano wioskę na balach. I w tym momencie wszyscy się obudziliśmy. Czyżby więc warto było wydać te dziesiątki dolarów amerykańskich, poświęcić swój tyłek (...no nie zupełnie. Nie chodzi o to o co wam chodzi, zboczeńcy!), smażyć się w okropnym słońcu tropików całą drogę?
Ujrzeliśmy coś, czego nikt z nas wcześniej nie widział. To nie była wioska. To było jak miasteczko. Z całą infrastukturą: policją, szkołą, świątynią, domami. Wszędzie liche łódeczki. W wodzie pełno uśmiechniętych dzieciaków - te najmłodsze z prowizorycznie skonstruowanymi kapokami zbudowanymi z połączonych sznurkiem pustych butelek po wodzie (!). Wszyscy uśmiechnięci! A my w środku tego wszystkiego - nagle uśmiech wrócił. Zupełni jakby nas zarazili swoją radością. Nas -zblazowanych turystów.
Po kilkunastu minutach wypłynęliśmy na morze... Ups, na jezioro. Ale co to było za jezioro! Gdzie okiem sięgnąć nie widać lądu! Śniardwy to przy tym kałuża po stopionym bałwanie! Fale zaczęły nieprzyjemnie kołysać naszą łajbą. Zaraz... skoro to dość duże morze jezioro, to pewnie i dość... głębokie jezioro? Spojrzeliśmy na siebie znacząco. Póki płynęliśmy napędzani motorem łódka "w miarę" trzymała balans. Teraz, gdy motor został wyłączony była jak łupinka orzecha rzucona do wody.

Znowu poczuliśmy się niekomfortowo. Łódka stała w miejscu. A nasz sternik nagle niczym małpka przeskoczył po zewnętrznej stronie naszej łupinki, trzymając się jedną ręką sparciałych belek. Szczęśliwie nie spadł do wody.

Ale co to? Po pokładem jest woda! Coś co się mieniło pod naszymi stopami (deskami), to była woda! Sternik poprzełączał rurki odchodzące od silnika i... zaczął wypompowywać wodę. Przestaliśmy podziwiać błękit i rozmiar jezioro, a zaczęliśmy obserwować czerwień wypieków współtowarzyszy.
Na szczęście znalazłem tę małą karteczkę, która jak bohater pojawiła się w chwili największego zwątpienia: "
Po chwili większość wody wróciła tam skąd przyszła. Mogliśmy płynąć z powrotem. Po drodze wszyscy posnęli - po części z nadmiaru wrażeń, po części ze znużenia i zmęczenia. Ach, ci zblazowani turyści. Słabe to takie...

Gdy nasze stopy (klapki) dotknęły znowu lądu, gdy zaczęli mnie podnosić z klęczek i nakazali, bym nie naśladował Ministra Siwca i jego kwaśnych wybryków... postanowiliśmy zmykać stąd asap (korporacyjna nowomowa: as soon as possible - tak szybko jak to tylko możliwe).

Kazaliśmy naszemu tuk-tukowcowi zawieść nas do kambodżańskiego oddziału biura turystycznego, w którym nabyliśmy bilety na trasie Bangkok --> Siem Reap --> Bangkok. Szybko okazało się, że to co miało być gwarantowaną taksówką tym razem będzie miejscem w zatłoczonym dusznym autobusie. Pracownik agencji wydzierał się na nas, my na niego. On twierdził, że na bilecie został zaznaczony autobus, podczas gdy my tłumaczyliśmy mu, że opłaciliśmy taksówkę w obie strony i właśnie to jest zaznaczone na bilecie. (Generalnie spór toczył się o to, czy krzyżyk oznacza zaznaczony czy przekreślony środek lokomocji.) Po kilku minutach uniesień z obu stron pracownik agencji obraził się i powiedział, że jeśli nie przestaniemy na niego krzyczeć to nic nas nie zawiezie do Tajlandii. Na to ja wyrwałem mu z ręki bilet, położyłem na jego biurku i zrobiłem zdjęcie telefonem.
- W takim razie dostaniemy się tam inaczej i pierwsze kroki skierujemy do waszego oddziału w Bangkoku! - odpowiedziałem przez zęby.
- Ok, ok... tylko uspokój tę panią - wskazał na Asię, która zmieniała kolory z oczywistych względów :)

No więc jeszcze tylko przeniesienie z motelu do hotelu na ostatnią luksusową noc w apartamencie w cenie jak z Grouponu... Na szczęście przenosiny udały się bez żadnych komplikacji (o dziwo?). Hotel faktycznie luksusowy, z basenem (z którego i tak nie skorzystaliśmy, hehe), porządnym barem (z którego też nie skorzystaliśmy) i przepastnymi apartamentami z łazienkami, do których w końcu nie baliśmy się wejść bez klapek na stopach.
Kanciaki dostali apartament dla zastępu zuchów - z czterema łóżkami w wersji queens-bad. Asia później opowiadała, że skakali po nich całą noc. Gonili się, czy co? 
Po ciepłej kąpieli, odziani w nowe pachnące szaty udaliśmy się na ostatnią balangę w Siem Reap. Były masaże, wyżerka i kambodżańskie pifko. Nie obeszło się i bez innowacji. Wzdłuż głównej ulicy osaczonej przez knajpki i restauracje zauważyliśmy rozwieszone na linach do-góry-nogami parasole.
Pomysł był diabelnie prosty. Po ulicy przechadzali się turyści. Gdy padał deszcz (a padał każdego wieczora odkąd przyjechaliśmy) parasole napełniały się coraz bardziej. To powodowało coraz większe ich kołysanie... aż dochodziło do momentu, gdy któryś z nich odwracał się na moment i wylewał całą nagromadzoną w środku wodę. Oczywiście nie bez ofiar. Często obrywało się nic nie spodziewającym się turystom. Co ciekawe cała reszta siedząca w pobliskich knajpkach przyglądała się parasolom i patrzyła na kogo tym razem uleje się woda. A gdy to się stało ludzie klaskali i śmiali się do rozpuku.
Wyobraź sobie coś takiego w Europie. Już widzę kolejkę prawników domagających się od właścicieli lokali rekompensaty za zmoczonych klientów, suszenie ubrań, naciągane choroby płuc i... straty moralne.

My tymczasem zgadywaliśmy, który parasol przechyli się następny zagryzając nasze zgadywanki pysznym żarełkiem rzekomo związanym z Khmerską kuchnią. Mniam... to lubię :)
 





piątek, 22 listopada 2013

Angkor Wat - przybywają kosmici

Czwartek. Tego dnia w planach mieliśmy cały dzień na zwiedzanie Angkor, kompleksu miast i świątyń zbudowanych przez Khmerów ponad tysiąc lat temu (według oficjalnych źródeł). Kompleks uważany za jeden z cudów średniowiecznego świata. Co ciekawe odkryty dopiero w XIX wieku, choć wcześniej też kilka osób wpadło na jego trop (m.in. szwędający się po Indochinach Chińczycy).

Kompleks z premedytacją niszczony przez Khmerów w XX wieku, gdzie między innymi urządzali sobie strzelnicę. Tych samych Khmerów, którzy według szacunków historyków wymordowali prawie ¼ ludności Kambodży.
Szczęśliwie w latach 90-tych XX wieku kompleks trafił pod egidę UNESCO i od tego czasu nieustanie trwają prace rekonstrukcyjne.

Nie będę jednak rozpisywał się nadto nad świątyniami, te informacje znajdziecie bez problemu w Wikipedii czy na Youtube. (Nudne filmy poniżej. Ten drugi jest krótszy, choć tylko po angielsku.)




My co prawda mamy swoją teorię. Mówi ona, że Khmerowie nie byli w stanie wybudować takich kompleksów przy znanej im technologii. Wystarczy spojrzeć na łączenia skalnych bloków, na szczegóły płaskorzeźb i rzeźb, na skalę przedsięwzięcia. A co poniektórzy pokazują również dużo zbieżności związanej z lokalizacją Angkor Wat oraz innych podobnych budowli (piramidy w Egipcie, płaskowyż w Nazca). Ale jako że nie czujemy się podobni do Ericha von Dänikena, zostawimy te kwestie na boku.


Aby odwiedzić Angkor, należy uprzednio zakupić bilet wstępu. My, mimo planu dwudniowego zwiedzania, zdecydowaliśmy się zakupić trzydniowy bilet wstępu. Kosztował każdego z nas 40$. Niestety nie było dwudniowej opcji, ale umówmy się – i tak warto wydać tyle, by zatopić się w tajemniczym starożytnym kompleksie. A bilet niczym karnet na mecze Lechii – z nadrukowanym zdjęciem. Se do lodówki magnesem przyczepię! Koszt biletu: 40$, duma przed sąsiadem i gośćmi odwiedzającymi twoją kuchnię – bezcenna. A co! Masz to w Polsce??


Oczywiście pierwszym miejscem, do którego przyjechaliśmy było Angkor Wat, będące przez kilka wieków stolicą Imperium Khmerów. Ten sam, którego kontury znajdują się we fladze Kambodży. Podobno w latach świetności Angkor Wat zamieszkiwało około miliona osób. A dziś odwiedzają go miliony turystów rocznie. (I pomyśleć, że w latach dziewięćdziesiątych odwiedzało ten kompleks jedynie kilkaset osób rocznie!)














Po przeszło dwóch godzinach zwiedzania Angkor Wat postanowiliśmy posilić się kawą (tudzież mrożoną herbatą) tuż obok świątyni. Po drodze mijaliśmy rozrysowane przez przewodników patykiem na ziemi schematy kompleksu. Normalnie Indiana Jones…


Kanciakom tak przypadła do gustu kawa na słodko (z dodatkiem skondensowanego słodkiego mleka), że postanowili zakupić worek. Kelnerka nie bardzo rozumiała o co chodzi, ale po kilku próbach udało się wyjaśnić, że „dziki lud z Polski musieć kupić ta kawa, bo u nas w Starbuśu tego ni ma, panienko”. I sprzedała woreczek kawy. Za całe 5$. I jak tu nie twierdzić, że Kanciaki to klasyczni hipsterzy? Tatuaż na Koh Lancie, kawa kupiona od lokalesów pod Angkor Wat… ;-)



Wracając do naszego kolegi Tresmaia, mogliśmy porobić kilka fotek przed murami Angkor Wat. Ktoś tego dnia kręcił film. Wystrój jak podczas wesela, kamery w gotowości, choć skryte w cieniu murów. Się dzieje. Oj, się dzieje!




Odległości pomiędzy świątyniami są znaczące.  Bez taksówki, tuk-tuka lub choćby rowera nie ma szans by cokolwiek więcej zwiedzić. Na szczęście Tresmai już czekał, by zawieźć nas do następnego ciekawego miejsca.



Druga świątynia którą zwiedziliśmy, to Ta Prohm. Znana między innymi ze scen w filmie Tomb Rider, gdzie Angelina Jolie ugania się za czymś (lub coś za nią – nie wiem dokładnie, bo nie oglądałem tego filmu i jakoś się nie zanosi, bym go miał obejrzeć). Świątynia opatulona jest drzewami, których korzenie powoli acz mozolnie dewastują budulec. Podobno jako jedna z nielicznych wygląda dziś tak, jak wtedy gdy ją odnaleziono. Niech zgadnę – pewnie przez to, że nie da się przesadzić drzew, które wryły się niejako w budowlę?








Pomiędzy zagajnikami napotkać można młodych chłopców, którzy malują na miejscu obrazy. Cena 12-13 dolarów za sztukę. Trzeba przyznać, że kilku –kilkunastoletni chłopcy mają rzadki dar. Choć to co robią, to kopie kilku powtarzających się pomysłów, to trzeba przyznać, że by je namalować w tym wieku – trzeba być wyjątkowym.


W drodze do kolejnej świątyni zatrzymaliśmy się, by Pat mogła oddać coś od siebie. Posprzątała więc ganek jednej ze świątyń.


Ważna informacja dla podróżujących – nie wszędzie są toalety, więc warto podpytać lokalnych ludków o drogę. Mając na uwadze to, że pijemy hektolitry wody, by nie wyparować na środku którejś ze świątyń, czasem znajomość drogi do toalety może uratować ci życie…, a na pewno rzyć. Na uwagę zasługują znaczki nad pisuarami, które sugerują by nie myć w nich rąk. Co prawda, to prawda. Przełamałem swoje dzikie nawyki i tym razem nie umyłem w nich rąk.


Ostatnim miejscem tego dnia był kompleks Angkor Thom, w tym świątynia Bajon. Wszędobylskie twarze patrzą na ciebie z każdej strony. Aż mnie pokusiło i wspiąłem się niczym mistrz wspinaczki po stromej ścianie biblioteki, tuż przy głównym placu świątyni. Jak to mówią, najłatwiej się wchodzi (a nie było łatwo), gorzej zejść… Pewien Francuz, który widząc mój wyczyn postanowił w tak samo durny sposób zaimponować swojej grupce, wspiął się za mną (dlatego nie mogłem w czasie wspinaczki cofnąć się!). Po chwili obaj byliśmy u góry. Podczas gdy ja delektowałem się widokami i statusem debila klasy pierwszej, on obszedł uważnie bibliotekę z każdej strony, wrócił do mnie i powiedział „I thought there were stairways at the back” („Myślałem, że z tyłu znajdują się normalne schody na dół”). No nie. Nie było schodów, była kolejna stroma ściana. Przed zejściem zrzuciłem klapki (później gazety rozpisywały się na temat UFO nad Bajon) i już jak rasowy wspinacz zszedłem o gołych stópkach na dół. Tłum wiwatował, twarze Bajonu mrugały do mnie porozumiewawczo okiem. A ja stałem dumny na dole, z trzęsącymi się nogami… i szukałem swoich klapek.










Sam Bajon, nie powiem, robi niesamowite wrażenie. Jest budowlą (kompleksem?) z nie-z-tego świata. Ci, którzy przypinają Angkor łatkę budowli powstałej z pomocą nieznanej cywilizacji, czy też obcych faktycznie mają niezłą pożywkę spoglądając na takie dzieło.


Kolejna świątynia przypominała nieco piramidę. Obeszliśmy ją dokoła (przez pomyłkę), by na zmęczonych nogach zmierzyć się z setkami schodów, które prowadziły na szczyt. O tyle dobrze, że świątynia składa się z pięter, na których można przycupnąć i chwilę odpocząć.






Co chwila napotykaliśmy ciekawostki, jak choćby miejsca, które nawożono ziemią, której to nie chciało im się wysypać z worków. I tak chodzi sobie człek zastanawiając się kilka chwil, czemu u diabła sterczą z ziemi kawałki worków?


Na koniec wręcz przebiegliśmy przez świątynię sponsorowaną przez słonie i małpy (Taras Słoni). Ale że w nogach mieliśmy już kilka godzin, to japońskim zwyczajem strzeliliśmy tylko kilka fotek i zaczęliśmy szukać naszego tuk-tukowca.



Kolega Tresmai czekał już na nas. Ochoczo machał rękoma w powietrzu niczym Staś do Nel (fragment z książki: „W pustyni się puszczą”). Zapytał, czy chcemy jeszcze zwiedzać. Usłyszał jednogłośne: nie, wystarczy. Usłyszawszy ciętą ripostę zasugerował obiadek „u siostry”, która pracuje w restauracji tuż obok (- co za zbieg okoliczności, prawda?!). Na szczęście posiłek był bardzo smaczny, no i dostaliśmy po dolarze rabatu – w sam raz na piwko Cambodia ;)





Nawaleni jednym piwem ruszyliśmy do „domu”. Po drodze przystanęliśmy nakarmić małpki. Kilkuletni chłopiec, obcykany w sprzedaży kiści bananów za dolara, wcisnął nam kilka bananów. Tresmai powiedział, że śmiało możemy karmić małpki. Dałem po bananie dziewczynom (bo chciałem je nakarmić zgodnie z wolą Tresmaia), ale one źle mnie zrozumiały i zaczęły karmić otaczające nas małpki.
- Eeeee, tam – pomyślałem – W końcu wszystko zostaje w rodzinie.





Wróciliśmy do hostelu. Jak przykazano, pozostawiliśmy przed wejściem klapki uwalone wszędobylską czerwoną gliną. Umówiliśmy się z Tresmaiem na wożenie nas po city. Miał przyjechać za godzinę, gdy już dupska będą podmyte, zęby wyszorowane, pachy pachnące, słowem – gotowi na bunga bunga w miejskiej jungli Siem Reap. Ale po godzinie, po zejściu do lobby okazało się, że (cytując Kazika z KNŻ w piosence „Jerzy eine sztuczna kobieta gekonstruliert”) „ktoś się nie bał i zajebał mi buty” (czyt. klapki). To nieco mnie rozzłościło, bo klapki były rewelacyjne. Mimo kilometrów, jakie przemierzyły, nie wrzynały się, nie piły i w ogóle o nic nie prosiły… A tu – sruuu!  Stoję bosy, jak ten król przed sądem. I łzy mi napływają do oczu myśląc o jutrzejszych kilometrach.

To działanie musiało mieć konsekwencje. Odpuściłem sobie zwiedzanie miasta tuk-tukiem. Zamknąłem się w pokoju. Zamknąłem się w sobie. Odpaliłem Agoda na tablecie i znalazłem alternatywę dla naszego boskiego hostelu. Hostelu, w którym na pranie czeka się dwa dni (i samemu trzeba szukać które to twoje, po czym dowiedzieć się, że jest nadal mokre). Hostelu, w którym potrafią zwinąć ci brudne (acz wygodne!) klapki. Hostelu, w którym od dwóch dni mówią ci, że schowek (sejf) na kosztowności zaraz będzie gotowy, …ale póki co nadal nie jest. Hostelu, w którym pobierając do schowania kosztowności, wypisują ci kwit, który później chcą sobie zostawić (a gdzie dowód na oddanie swoich „belongins”?). Hostelu, w którym sprzęta są połamane a okna okazują się nie mieć szyb (casus Kanciaków). Hostelu, do którego trzeba brnąć przez zabagnione pobocza (chodnika brak).




Znalazłem inny hotel. Po krótkich naradach z Kanciakami zdecydowaliśmy się zarezerwować na ostatnią noc wypaśny hotel. Antybackpackers Action – możesz tak to nazwać. A może to kwestia tego nieodpartego wrażenia, że coś jest nie tak z tym hostelem? A może kwestia dobrej ceny nowoznalezionego hotelu (160 PLN)*?

* Krasiaki pewnie przewracają się teraz czytając cenę ;-)

Ubrałem swoje rezerwowe klapki, których używam pod prysznicem. Uwierały już po dwustu metrach, ale udałem że ta krew to stygmaty. Robiłem za świętego. Dobra mina do złej gry. Twarz pokerzysty. Klapki spod prysznica... ehhh.

Poszliśmy na miasto, by coś zjeść. Po drodze odwiedziliśmy lokalny market. Nic ciekawego poza drag queen robiącymi mini-playback show przed tłumem masowanych ludzi… Tak, tu masaż też jest równie popularny jak w Tajlandii.


Znaleźliśmy lokal, gdzie można odbić sobie cenę nowego hotelu. Wszystko do 4 dolarów. Marcin zamówił znowu kociołek (a potem walczył z gasnącym gazem przez 30 minut). Pat zamówiła owoce morza w panierce (Mniam! Tłuste panierowane mniam!). Ja i Asia zamówiliśmy po zupie, w której więcej było mleczka kokosowego niż roślinności, czy mięska.



Podjedli, popili, poszli z powrotem do hostelu.
Po powrocie okazało się, że ktoś odniósł moje klapki. Albo wynikało to z larum jakie podniosłem w recepcji, albo ktoś po ciemku pomylił klapki. Nic to. Tym razem wziąłem je ze sobą do pokoju. Patrycja spała na podłodze. Ja i moje klapki w ciepłym łóżeczku.