Czwartek. Tego dnia w planach mieliśmy cały dzień na
zwiedzanie Angkor, kompleksu miast i świątyń zbudowanych przez Khmerów ponad
tysiąc lat temu (według oficjalnych źródeł). Kompleks uważany za jeden z cudów
średniowiecznego świata. Co ciekawe odkryty dopiero w XIX wieku, choć wcześniej
też kilka osób wpadło na jego trop (m.in. szwędający się po Indochinach
Chińczycy).
Kompleks z premedytacją niszczony przez
Khmerów w XX wieku, gdzie między innymi urządzali sobie strzelnicę. Tych samych
Khmerów, którzy według szacunków historyków wymordowali prawie ¼ ludności
Kambodży.
Szczęśliwie w latach 90-tych XX wieku kompleks
trafił pod egidę UNESCO i od tego czasu nieustanie trwają prace
rekonstrukcyjne.
Nie będę jednak rozpisywał się nadto nad świątyniami,
te informacje znajdziecie bez problemu w Wikipedii czy na Youtube. (Nudne filmy poniżej. Ten drugi jest krótszy, choć tylko po angielsku.)
My co prawda mamy swoją teorię. Mówi ona, że Khmerowie nie byli w stanie wybudować takich kompleksów przy znanej im technologii. Wystarczy spojrzeć na łączenia skalnych bloków, na szczegóły płaskorzeźb i rzeźb, na skalę przedsięwzięcia. A co poniektórzy pokazują również dużo zbieżności związanej z lokalizacją Angkor Wat oraz innych podobnych budowli (piramidy w Egipcie, płaskowyż w Nazca). Ale jako że nie czujemy się podobni do Ericha von Dänikena, zostawimy te kwestie na boku.
Aby odwiedzić Angkor, należy uprzednio zakupić
bilet wstępu. My, mimo planu dwudniowego zwiedzania, zdecydowaliśmy się zakupić
trzydniowy bilet wstępu. Kosztował każdego z nas 40$. Niestety nie było dwudniowej opcji,
ale umówmy się – i tak warto wydać tyle, by zatopić się w tajemniczym
starożytnym kompleksie. A bilet niczym karnet na mecze Lechii – z nadrukowanym
zdjęciem. Se do lodówki magnesem przyczepię! Koszt biletu: 40$, duma przed
sąsiadem i gośćmi odwiedzającymi twoją kuchnię – bezcenna. A co! Masz to w Polsce??
Oczywiście pierwszym miejscem, do którego
przyjechaliśmy było Angkor Wat, będące przez kilka wieków stolicą Imperium
Khmerów. Ten sam, którego kontury znajdują się we fladze Kambodży. Podobno w
latach świetności Angkor Wat zamieszkiwało około miliona osób. A dziś
odwiedzają go miliony turystów rocznie. (I pomyśleć, że w latach dziewięćdziesiątych
odwiedzało ten kompleks jedynie kilkaset osób rocznie!)
Po przeszło dwóch godzinach zwiedzania Angkor
Wat postanowiliśmy posilić się kawą (tudzież mrożoną herbatą) tuż obok
świątyni. Po drodze mijaliśmy rozrysowane przez przewodników patykiem na ziemi
schematy kompleksu. Normalnie Indiana Jones…
Kanciakom tak przypadła do gustu kawa na
słodko (z dodatkiem skondensowanego słodkiego mleka), że postanowili zakupić
worek. Kelnerka nie bardzo rozumiała o co chodzi, ale po kilku próbach udało
się wyjaśnić, że „dziki lud z Polski musieć kupić ta kawa, bo u nas w Starbuśu
tego ni ma, panienko”. I sprzedała woreczek kawy. Za całe 5$. I jak tu nie
twierdzić, że Kanciaki to klasyczni hipsterzy? Tatuaż na Koh Lancie, kawa
kupiona od lokalesów pod Angkor Wat… ;-)
Wracając do naszego kolegi Tresmaia, mogliśmy
porobić kilka fotek przed murami Angkor Wat. Ktoś tego dnia kręcił film.
Wystrój jak podczas wesela, kamery w gotowości, choć skryte w cieniu murów. Się
dzieje. Oj, się dzieje!
Odległości pomiędzy świątyniami są
znaczące. Bez taksówki, tuk-tuka lub
choćby rowera nie ma szans by cokolwiek więcej zwiedzić. Na szczęście Tresmai
już czekał, by zawieźć nas do następnego ciekawego miejsca.
Druga świątynia którą zwiedziliśmy, to Ta
Prohm. Znana między innymi ze scen w filmie Tomb Rider, gdzie Angelina Jolie
ugania się za czymś (lub coś za nią – nie wiem dokładnie, bo nie oglądałem tego
filmu i jakoś się nie zanosi, bym go miał obejrzeć). Świątynia opatulona jest
drzewami, których korzenie powoli acz mozolnie dewastują budulec. Podobno jako
jedna z nielicznych wygląda dziś tak, jak wtedy gdy ją odnaleziono. Niech
zgadnę – pewnie przez to, że nie da się przesadzić drzew, które wryły się
niejako w budowlę?
Pomiędzy zagajnikami napotkać można młodych
chłopców, którzy malują na miejscu obrazy. Cena 12-13 dolarów za sztukę. Trzeba
przyznać, że kilku –kilkunastoletni chłopcy mają rzadki dar. Choć to co robią,
to kopie kilku powtarzających się pomysłów, to trzeba przyznać, że by je
namalować w tym wieku – trzeba być wyjątkowym.
W drodze do kolejnej świątyni zatrzymaliśmy
się, by Pat mogła oddać coś od siebie. Posprzątała więc ganek jednej ze
świątyń.
Ważna informacja dla podróżujących – nie
wszędzie są toalety, więc warto podpytać lokalnych ludków o drogę. Mając na
uwadze to, że pijemy hektolitry wody, by nie wyparować na środku którejś ze
świątyń, czasem znajomość drogi do toalety może uratować ci życie…, a na pewno rzyć.
Na uwagę zasługują znaczki nad pisuarami, które sugerują by nie myć w nich rąk.
Co prawda, to prawda. Przełamałem swoje dzikie nawyki i tym razem nie umyłem w
nich rąk.
Ostatnim miejscem tego dnia był kompleks
Angkor Thom, w tym świątynia Bajon. Wszędobylskie twarze patrzą na ciebie z
każdej strony. Aż mnie pokusiło i wspiąłem się niczym mistrz wspinaczki po
stromej ścianie biblioteki, tuż przy głównym placu świątyni. Jak to mówią,
najłatwiej się wchodzi (a nie było łatwo), gorzej zejść… Pewien Francuz, który
widząc mój wyczyn postanowił w tak samo durny sposób zaimponować swojej grupce,
wspiął się za mną (dlatego nie mogłem w czasie wspinaczki cofnąć się!). Po
chwili obaj byliśmy u góry. Podczas gdy ja delektowałem się widokami i statusem
debila klasy pierwszej, on obszedł uważnie bibliotekę z każdej strony, wrócił
do mnie i powiedział „I thought there were stairways at the back” („Myślałem, że
z tyłu znajdują się normalne schody na dół”). No nie. Nie było schodów, była
kolejna stroma ściana. Przed zejściem zrzuciłem klapki (później gazety
rozpisywały się na temat UFO nad Bajon) i już jak rasowy wspinacz zszedłem o gołych
stópkach na dół. Tłum wiwatował, twarze Bajonu mrugały do mnie porozumiewawczo
okiem. A ja stałem dumny na dole, z trzęsącymi się nogami… i szukałem swoich
klapek.
Sam Bajon, nie powiem, robi niesamowite
wrażenie. Jest budowlą (kompleksem?) z nie-z-tego świata. Ci, którzy przypinają
Angkor łatkę budowli powstałej z pomocą nieznanej cywilizacji, czy też
obcych faktycznie mają niezłą pożywkę spoglądając na takie dzieło.
Kolejna świątynia przypominała nieco
piramidę. Obeszliśmy ją dokoła (przez pomyłkę), by na zmęczonych nogach
zmierzyć się z setkami schodów, które prowadziły na szczyt. O tyle dobrze, że
świątynia składa się z pięter, na których można przycupnąć i chwilę odpocząć.
Co chwila napotykaliśmy ciekawostki, jak
choćby miejsca, które nawożono ziemią, której to nie chciało im się wysypać z
worków. I tak chodzi sobie człek zastanawiając się kilka chwil, czemu u diabła
sterczą z ziemi kawałki worków?
Na koniec wręcz przebiegliśmy przez świątynię
sponsorowaną przez słonie i małpy (Taras Słoni). Ale że w nogach mieliśmy już
kilka godzin, to japońskim zwyczajem strzeliliśmy tylko kilka fotek i
zaczęliśmy szukać naszego tuk-tukowca.
Kolega Tresmai czekał już na nas. Ochoczo
machał rękoma w powietrzu niczym Staś do Nel (fragment z książki: „W pustyni
się puszczą”). Zapytał, czy chcemy jeszcze zwiedzać. Usłyszał jednogłośne: nie,
wystarczy. Usłyszawszy ciętą ripostę zasugerował obiadek „u siostry”, która
pracuje w restauracji tuż obok (- co za zbieg okoliczności, prawda?!). Na
szczęście posiłek był bardzo smaczny, no i dostaliśmy po dolarze rabatu – w sam
raz na piwko Cambodia ;)
Nawaleni jednym piwem ruszyliśmy do „domu”. Po
drodze przystanęliśmy nakarmić małpki. Kilkuletni chłopiec, obcykany w
sprzedaży kiści bananów za dolara, wcisnął nam kilka bananów. Tresmai
powiedział, że śmiało możemy karmić małpki. Dałem po bananie dziewczynom (bo
chciałem je nakarmić zgodnie z wolą Tresmaia), ale one źle mnie zrozumiały i
zaczęły karmić otaczające nas małpki.
- Eeeee, tam – pomyślałem – W końcu wszystko
zostaje w rodzinie.
Wróciliśmy do hostelu. Jak przykazano,
pozostawiliśmy przed wejściem klapki uwalone wszędobylską czerwoną gliną.
Umówiliśmy się z Tresmaiem na wożenie nas po city. Miał przyjechać za godzinę,
gdy już dupska będą podmyte, zęby wyszorowane, pachy pachnące, słowem – gotowi
na bunga bunga w miejskiej jungli Siem Reap. Ale po godzinie, po zejściu do
lobby okazało się, że (cytując Kazika z KNŻ w piosence „Jerzy eine sztuczna kobieta
gekonstruliert”) „ktoś się nie bał i zajebał mi buty” (czyt. klapki). To nieco
mnie rozzłościło, bo klapki były rewelacyjne. Mimo kilometrów, jakie
przemierzyły, nie wrzynały się, nie piły i w ogóle o nic nie prosiły… A tu –
sruuu! Stoję bosy, jak ten król przed sądem.
I łzy mi napływają do oczu myśląc o jutrzejszych kilometrach.
To działanie musiało mieć konsekwencje.
Odpuściłem sobie zwiedzanie miasta tuk-tukiem. Zamknąłem się w pokoju.
Zamknąłem się w sobie. Odpaliłem Agoda na tablecie i znalazłem alternatywę dla
naszego boskiego hostelu. Hostelu, w którym na pranie czeka się dwa dni (i
samemu trzeba szukać które to twoje, po czym dowiedzieć się, że jest nadal
mokre). Hostelu, w którym potrafią zwinąć ci brudne (acz wygodne!) klapki.
Hostelu, w którym od dwóch dni mówią ci, że schowek (sejf) na kosztowności
zaraz będzie gotowy, …ale póki co nadal nie jest. Hostelu, w którym pobierając
do schowania kosztowności, wypisują ci kwit, który później chcą sobie zostawić
(a gdzie dowód na oddanie swoich „belongins”?). Hostelu, w którym sprzęta są
połamane a okna okazują się nie mieć szyb (casus Kanciaków). Hostelu, do którego trzeba brnąć przez zabagnione pobocza (chodnika brak).
Znalazłem inny hotel. Po krótkich naradach z
Kanciakami zdecydowaliśmy się zarezerwować na ostatnią noc wypaśny hotel.
Antybackpackers Action – możesz tak to nazwać. A może to kwestia tego
nieodpartego wrażenia, że coś jest nie tak z tym hostelem? A może kwestia
dobrej ceny nowoznalezionego hotelu (160 PLN)*?
* Krasiaki pewnie przewracają się teraz
czytając cenę ;-)
Ubrałem swoje rezerwowe klapki, których używam
pod prysznicem. Uwierały już po dwustu metrach, ale udałem że ta krew to
stygmaty. Robiłem za świętego. Dobra mina do złej gry. Twarz pokerzysty. Klapki
spod prysznica... ehhh.
Poszliśmy na miasto, by coś zjeść. Po drodze
odwiedziliśmy lokalny market. Nic ciekawego poza drag queen robiącymi
mini-playback show przed tłumem masowanych ludzi… Tak, tu masaż też jest równie
popularny jak w Tajlandii.
Znaleźliśmy lokal, gdzie można odbić sobie
cenę nowego hotelu. Wszystko do 4 dolarów. Marcin zamówił znowu kociołek (a
potem walczył z gasnącym gazem przez 30 minut). Pat zamówiła owoce morza w
panierce (Mniam! Tłuste panierowane mniam!). Ja i Asia zamówiliśmy po zupie, w
której więcej było mleczka kokosowego niż roślinności, czy mięska.
Podjedli, popili, poszli z powrotem do
hostelu.
Po powrocie okazało się, że ktoś odniósł moje
klapki. Albo wynikało to z larum jakie podniosłem w recepcji, albo ktoś po
ciemku pomylił klapki. Nic to. Tym razem wziąłem je ze sobą do pokoju. Patrycja
spała na podłodze. Ja i moje klapki w ciepłym łóżeczku.































































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz