Za naszymi plecami Koh Lanta..., a właściwie lotnisko w Phuket.
Samo Phuket nas nie ujęło. Brudne, hałaśliwe, bez pomysłu. Coś tam rozpisują się w przewodnikach o architekturze kamienic stawianych przez Portugalczyków sto lat temu, ale jak to ujęła Asia - wygląda to wszystko jak kupa czarownicy, a nie poukładany pomysł na całość.
Phuket pełni rolę huba, tzn. mieści się tu (baczność!) międzynarodowe lotnisko (spocznij!). Można stąd drogą lądową (mosty) lub wodną (sławetne promy) dostać się na większość okolicznych wysp, w tym 'naszą' Koh Lantę :))
Ponadto można spotkać całą rzeszę towarzyszy ze wschodu, którzy stąd udają się na bunga-bunga. Imprezy są specjalnością kilku wysp, wśród nich często pada nazwa Phi-Phi. My byliśmy tam jedynie przez godzinę (czekając na prom). Poraził nas straszny bałagan i chaos. Już sto metrów od pięknej plaży...
...znaleźliśmy totalną antyreklamę wyspy To wystarczyło by podjąć decyzję o porzuceniu planów dłuższego odwiedzenia wyspy. Może trzeba było wejść w głąb? Kto wie. Nas wizytówka skutecznie zniechęciła.
Jesteśmy w Tajlandii już prawie dwa tygodnie. To trochę dalej niż półmetek całej tajsko-kambodżańskiej wyprawy. Pomyślałem więc, że warto byłoby w ramach premii rzucić garścią złotych tip'ów i myśli. Here they come...:
1. Kultura
Gdy śmigasz do Azji, jak nigdzie indziej musisz mieć stale na uwadze inną kulturę i podejście do życia tych ludzi. Warto wcześniej o tym poczytać, warto też popytać na miejscu osoby, które są już na miejscu od kilku lat i 'sprzedadzą' ci kilka rad. W naszym przypadku byli to zarówno ludzie z Rasta Baru, jak i z Kundy.
Różnice wynikają zarówno z wpływów religii (a może raczej światopoglądu) ale i z klimatu.
Religia i ich podejście do życia objawia się poszanowaniem drugiej osoby oraz dużym spokojem. Zresztą chyba nie istnieje tu takie słowo jak 'pośpiech' a zapytani o to czy wiedzą czym jest stres odpowiadają "Tym co dusi Was, ludzi z Europy". (Swoją drogą trafna riposta, prawda? Kanciak pewnie chciałby to sobie gotykiem na brzuchu wytatuować, ale za długie i zachodziłoby na nerki). W tych stronach najpopularniejszą religią jest buddyzm.
Aczkolwiek są wyspy, gdzie 90% społeczności to wyznawcy islamu (tak jak na Koh Lanta).
Nawet udało nam się wziąc udział w jakimś lokalnym islamskim odpuście, podczas którego mogliśmy przymierzać burki, jeść lokalne przysmaki, czy obserwować ich ciekawe zwyczaje. Mi osobiście spodobały się małe kilkuletnie Tajki w burkach skaczące w dmuchanych zamkach oraz młodzieńcy targujący się w sklepie zoologicznym o rybki (zamiast w akwariach - w butelkach).
2. Organizacja i porządek (lub ich brak)
Zazwyczaj zastępuje go wesoły chaos organizacyjny. Oczywiście wesoły tylko dla organizatorów. Dla klientów już niekoniecznie. Przykładem mogą być liczne przypadki, gdy umówione łódki czy taksówki stawiały się grubo po czasie. Innym razem w wyniku spóźnienia promu kazano nam przejść na inny prom..., na środku zatoki (promy przybiły do siebie, a my jak łanie dziarsko skakaliśmy z burty na burtę; w tym samym czasie Tajowie przerzucali nasze bagaże z kupy (na pierwszym promie) na drugą kupę (na drugim promie). Masz to w Polsce? ;-) Pasażerowie (w większości obcokrajowcy) stali jak wryci... i tak jak my musieli zaufać obsłudze, że wszystkie bagaże zostały przerzucone. Acha... Prawie zostawiliśmy jakąś Japonkę. Coś bidulka się zagubiła podczas procedury przejścia z burty na burtę. Czyżby nie miała tego w Japonii? ;-)
Ale hola, hola! Nie tak prędko! Tłum zostaje przystopowany. Porządkowi ewidentnie torują komuś drogę blokując stonkę z Chin, Rosji, Polski (daje się słyszeć i widzieć kilka zorganizowanych wycieczek), etc. Żadnego tłumaczenia. Każą zejść z krawężników. Krzyczą "No photo!" do jakichś Rosjan w okularach od Gucciego (pewnie kupione na Khao San). Konsternacja, powoli przechodząca w złość. To przecież trwa już 30 minut!
Tymczasem ciągle nikt nie jedzie odsłoniętą ulicą. Tłum gęstnieje, bo stale przybywa ludzi. Decydujemy się oddać przepocone pantalony i koszule. W drodze do szatni słyszymy syreny. Kolumna pojazdów na sygnale opuszcza plac. Kordon porządkowych wpuszcza znowu turystów na drogę wiodącą do pałacu. Szczęśliwie my jesteśmy już daleko i głośno komentujemy jak to teraz musi być przyjemnie iść niesionym falą ludzi w stronę pałacu. Kilkaset ludzi, a może i więcej. Jak w meksykańskim metrze. Rozjuszony tłum niczym na otwarciu Biedronki w Gorlicach, przyjaźnie skandujący "Open da door!".
Rzucamy ostatnie spojrzenie na złote dachy pałacu i wsiadamy do tuk tuka. Ale byliśmy blisko. Blisko jak nigdy wcześniej... Masz to w Polsce?
3. Masaż tajski
Tu masuje się każdy. Siedzisz w knajpie, a obok panowie nawołujący turystów do skosztowania trunków ("We don't check ID, my friend! Very good price, my friend!") masują sobie plecy. Coś co pewnie ubodłoby niejednego młodzieńca wszechpolskiego, tu wcale nie jest kojarzone z homo- czy biseksualizmem. Oni po prostu traktują dotyk jako coś naturalnego.
To właśnie tu facet w toalecie potrafi zajść cię od tylca i zacząć nastawiać kręgosłup (aż chrupnęło dwa razy!). To tu kobieta zajdzie twoją kobietę siedzącą spokojnie przy barze i obserwującą show i zacznie rozmasowywać jej plecy. I to wszystko 4free.
Ale prawdziwy masaż zaczyna się w masarni. (Tak nazwałem lokale specjalizujące się masażu tajskim.) Tajski masaż jest ceniony z racji swoich właściwości, ale należy mieć na uwadze całkiem istotną kwestię - tajski masaż często sprawia, że wychodzi się obolałym. Czasem nawet posiniaczonym.
Faktem jest, że szybko stawia na nogi.
Co ciekawe w hotelowych telefonach znajdziesz nawet przycisk wzywający masażystkę. Masz szarpnięcie rwy kulszowej? Wciskaj guzika! Nie ma lipy, jest pompa!
- Siostro! Basen!
Są i takie rodzaje masażu, które relaksują, ale są tu w mniejszości. Należy w takim wypadku wyraźnie prosić o "very gentle, not strong massage". Jeśli nie macie ducha Bruce'a Lee unikajcie również masowania mięśni nóg i rąk. Gdy panie masażystki (zazwyczaj starsze krępe kobiety o niespotykanej mocy w palcach) dorwą się do uda, tricepsów, bicepsów swoimi łokciami to pozostaje ci cicha modlitwa i oczy mówiące do nieba "przepraszam, od jutra będę już lepszym człowiekiem - tylko niech ona już przestanie...".
Ale w tym masażu jest coś takiego, że człowiek znowu do niego wraca. Mimo że jest bez 'happy endu' coś so niego znowu ciągnie. Może to jakiś fetysz? No cóż... jedni wolą pomarańcze, drudzy jak im śmierdzą nogi...
4. Naciągane prawo... ale prawo
Co prawda Tajlandia nie jest państwem policyjnym, ale obecność policji daje się odczuć. Do tego należy pamiętać, że policjanci mają tu status poważanych i lepiej z nimi bie zadzierać a już na pewno nie stawiać im się.
W starciach z Tajami człowiek zachodu ma niewielkie szanse. Znane są liczne przypadki, gdy Tajowie umyślnie prokurowali drobne wypadki samochodowe (motoro-skuterowe), by wymysić haracz na farangu (białym). Często układają się z policją, więc w takiej sytuacji nie masz zbyt dużo wyboru. Płacisz albo... (tu cały wachlarz możliwości z więzieniem włącznie).
Wszedłeś zachęcony szczupłą pupą naganiaczki na ping pong show (wersja bez paletek)? Piwo miało być za 10 PLN, a okazało się kosztować kilka razy więcej? Mało tego - okazało się, że uśmiechając się do zgrabnej laski*, która się przysiadła, płaciłeś też za jej drinki?!!?!?!
A spróbuj teraz zagrać macho i otaczającym ciebie Tajom powiedz, że ten rachunek na kilkaset złotych nie jest twój... W najlepszym przypadku łomot. E najgorszym wzywają policję, która weźmie ich stronę (jakoś się podzielą). Historia opowiedziana przydarzyła się naszym znajomym.
* to pewnie był LadyBoy. Chłopiec, który zapragnął być dziewczynką. Są często ładniejsi i zgrabniejsi. Mają dorobione sztuczne cycki i to znacznie bardziej fachowo niż Jego Ekscelencja w Seksmisji. A więc nie jest łatwo ich rozpoznać. Co prawda od kilku dni bawimy się w zgadywanki, ale nikt majtek przed nami nie zdjął, więc do końca nigdy nie wiemy kto jest kto. Podobno można ich rpozpoznać po grdyce (jabłko Adama), ale to wcale nie takie łatwe w tym narodzie.
Nam też przydarzyła się historia z lokalną władzą. Wczoraj zdecydowaliśmy się wybrać do Patpong, znanego z niesamowicie dużego bazaru oraz lokali z ping pong show. Długo zastanawialiśmy się, gdzie dokładnie chcemy jechać, czy taxi czy może tuk tuk, itp, itd. Dziewczyny tymczasem poszły do toalety. Czekając tak i zastanawiając się nad planem dnia kupiliśmy sobie po piwie. Dziewczyny wróciły, ułożyliśmy misterny plan zakupu Rolexów i torebek Prady i zdecydowaliśmy się się czym prędzej wyjechać.
Z niedopitym piwem w garści wsiedliśmy do tuk tuka i odjechaliśmy do krainy podrobionego blichtru. Jechaliśmy i jechaliśmy. A trząsło nami niemiłosiernie. Już mi się Chang w ręce wzburzył na jednym z zakrętów. Pomyślałem, że kłopot takim piwem, bo człowiek się nie może napić (strach o zęby przy takiej trzęsiawce), klapki sobie tylko pomoczy browarem (zapach odstrasza nawet lokalne kobiety), no i ręka powoli zaczyna już boleć od kurczowego trzymania tego piwa... Pat miała nieco łatwiej - kupiła mniejsze przecież mniejszego Changa.
W drodze Kasia (zła kobieta od Krasiaków) z wrażeń zaczęła szukać po kieszeniach zapalniczki, by podpalić zmiętoloną w ustach fajkę. Pech chciał, że musiała zostawić ją pewnie przed wyjściem w hotelu.
No ale jesteśmy jyż prawie na miejscu. Powoli wraca spokój, a pan kierowca nagle zbacza na boczny pas i kieruje się do... panów policjantów.
Ten zaświecił latarką. Łamanym angielskim powiedział "no alcohol" i pośpiesznie zabrał nam butelki. Jak prawdziwą głowę stada, poprosił mnie do siebie, za chwilę zawołał też Pat. Ze strasznie groźnym wyrazem twarzy wytłumaczył, że bie wolno pić alkoholu w tuk tukach i innych środkach lokomocji. Kazał usiąść przy przygotowanym plastikowym zestawie ogrodowym dla mikrusów i poprosił o dowód.
- Nie mamy - odpowiedziała Pat. A tymczasem miałem swój w kieszeni, ale zamilkłem wiedząc z opowieści, że z tutejszą władzą się nie dyskutuje.
(Nie)miły Pan Polucjant** poprosił mnie bym spisał swoje dane. Napisałem tylko 'Marcin'. Szarpałem się z myślą, czy dopisać Kant ;-)
Tymczasem drugi polucjant przyniósł karteczkę z wyraźnie rozpisanymi karami: pół roku więzienia albo mandat do 1000 PLN na głowę. O nie!!!!
Zaczęliśmy zgrywać smutnych misiów. Pan polucjant dowiedział się, że w moich oczach jest Mister Officerem. Pat dodała że mamy mało kasy. Spociłem się jeszcE bardziej, bo chyba zapomniała że przed godziną wypłacałem kasę na Kambodżę i zakupy (jakieś 1500 PLN). Niech tylko przyjdzie im rewizja do głowy... to będziemy mieć przesrane.
Ale facet powiedział tylko: "Dajcie mi po tysiąc batów (100 PLN) i nie ma tematu". Daliśmy, ale wyjmując kasę jedną ręką zasłaniałem portfel, by przypadkiem nie zauważył, że mam pełno banknotów. Ufff... nie zauważył.
Spieprzyliśmy do tuk tuka jak można najszybciej. A Kasi wyszeptaliśmy tylko:
- Za palenie też jest taki sam mandat. Mas szczęście, że nie wzięłaś zapalniczki.
Stratę finansową odbiliśmy sobie szybko na bazarze, kupując promocyjnie tanio zegarki Patek Philippe oraz Burberry, sprzęt hifi Beats. (Minął jeden dzień a mój zegarek nadal chodzi!)
PS. Marcin K. tak się targował na bazarze, że dostał torebką Channel po łbie od sprzedawczyni.
Podsumowując każdy coś dostał - jedni po kieszeni, drudzy po łbie.




















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz