piątek, 8 listopada 2013

Tak wygląda nasz plan dnia (na Kho Lanta)

Od kilku dni cieszymy się błogością, wolnością, ciepełkiem, wodą na wyspie Kho Lanta. Mecce szwedzkich rodzin, które (na nasze szczęście) dopiero co zjeżdżają się na wyspę. Choć jeszcze kilka dni temu poza nami mało kogo można było spotkać na plaży.

Tak czy siak, z tłumem rodzin szwedzkich czy bez, nasz plan dnia wygląda właściwie podobnie od kilku dni. Rozkład jazdy jest dość prosty:

1) Pobudka, prysznic i śniadanie
Choć ja z Pat moglibyśmy leżeć w wyrku do późna, Kanciaki już dobrze zadbają o to, by nas z nich wyrwać najpóźniej o 9.00. Będę tu szczery i przyznam, że chciałbym tak potrafić... W końcu zazwyczaj wracamy do pokojów grubo po północy! Regeneracja Kanciaków powinna być tematem przewodnim jednego z odcinków "Nadludzie" na Discovery Channel.

Prysznice co prawda działają, ale niestety nie można mowić o jakimś luksusie. Żeby się jako-tako wymyć czy choćby opłukać chwila zejdzie. Ciśnienie wody niestety odstaje mocno od tego jakie z kolei zafundowali w wężu, którym należy płukać dupsko po chwili wyciszenia na sedesie. I tu płynnie przejdę do śniadania ;)

Śniadanie nie powala na nogi. Rzekłbym, zaczyna się nudzić. Trochę jajecznicy (wygląda bardziej jak granulat jajeczny), dwa toasty, masełko, dżem, soczek i kawa. W wersji de luxe można dostać zamiast jajecznicy sadzone i dodatkowy bekon. Na szczęście człowiek i tak ledwo to je, bo jeszcze po uprzednim wieczorze napchany jest pierożkami, noodle, krewetkami czy czymś tam jeszcze (czasem wszystkim na raz, a co!). A co niektórzy (choćby jak ja wczoraj) czują złowrogie bulgoty dochodzące z krainy jelit.

2) Zajęcia dnia

- plażing:
Ponieważ do plaży mamy zaledwie 50 metrów, a sama plaża - poza krystaliczną wodą, białym piaskiem po którym podczas odpływu uganiają się malutkie słodkie krabiki (ups..., znowu jednego zdeptałem), poza leżaczkami i parasolami - oferuje rownież drinki, koktajle i shake'i (czy forma szejki jest dopuszczalna?). No więc, gdy tylko najdzie nas chwila nadmiernej błogości (czyt. zmęczenia) opcja ta jest czasem wybierana.
Tu muszę nadmienić, że Asia z Marcinem nie potrafią wysiedzieć dłużej w jednym miejscu i taka plaża jest dla nich pewnym wyzwaniem. Tym samym dostają plus trzy punkty do szacunku.


Słońce praży prawie cały czas, więc nawet ja i Pat nie jesteśmy w stanie długo się wylegiwać. No chyba, że przeplatamy leżakowanie pływaniem w ciepłych wodach oceanu (a jest naprawdę ciepły! Nie skłamię, gdy powiem że przygotowując kąpiele Mii ustawiam taką temperaturę w wannie).





- jazda na słoniach:
Wbrew prośbom Asi grupa demokratycznie postanowiła wybrać się na słonie (wraz z rzeczoną Asią). Miało być dżunglowo i dziko... a było raczej przechadzkowo-turystycznie. No ale jazdę na słoniach mamy odfajkowaną. Baliśmy się, że podczas jazdy 'słonio-kierowcy' będą co chwila karcić te wielkie zwierzęta harpunem w czoło. Słyszeliśmy już o tym wcześniej, więc nawet się trochę na to nastawialiśmy. (Sam chciałem słonia między oczy pacnąć, by pokazać Pat jakim dzielnym mężczyzna potrafię czasem być, ale nic z tego). Fakt, że słonio-kierowcy dzierżyli w rękach wspomniane przedmioty, ale użytku z nich nie robili.

Słonie czując nasze bratnie słowiańskie dusze nie sprawiały kłopotów i szły wcześniej ustalonymi ścieżkami. A składają się na to zarówno przejście przez lasy kauczukowe, jak i gęstsze chaszcze (kto trąba ten klaszcze!), przez które nie przeszlibyśmy bez słoni. Była i przeprawa przez rzeczkę oraz bagienko - nawet raz jeden ze słoni parsknął błotem, dzięki czemu Pat zawdzięcza ciekawe błotne plamki na spodniach i bluzce.



- nurkowanie:
W piątek obudziliśmy się już po szóstej rano, by już po ósmej wgramolić się na pokład motorówki, która przypłynęła po nas na plażę. Po zebraniu całej międzynarodowej ekipy z kilku plaż Charlie (nasz tajski przewodnik) opowiedział plan snurkowania. Najpierw spot na otwartej acz niezbyt głębokiej wodzie, gdzie można było łatwo zawadzić stopą o ostre krawędzie raf (patrz: rany stóp u dziewczyn).




Drugi przystanek - już na głębokiej wodzie, jednak z nieco mniejszą ilością flory i fauny niż poprzednio.


Przystanek trzeci to odpoczynek na cudownej plaży (wyspa Kho Rok), z piaskiem z muszel, krystaliczną lazurową wodą i... półtorametrowymi jaszczurami, które potrafiły podejść dostatecznie blisko by klapnąć ciebie swoim długim okonem. A wszystko przez fakt, iż przyzwyczajone są do turystów i rzucanych przez nich kości (resztek kurczaka; wsuwają je jak polskie psy ;).
A kto się nie boi jaszczurów zawsze może uciekać przed mnóstwem krabów, które swoim ruchem tworzą żywy dywan.
No i snurkling z brzegu, ale równie ciekawy.







Ostatni przystanek był chyba najciekawszy. Moment, kiedy oddaliłem się od chmary pozostałych snurkujących turystów amatorów a rekin zaczął przede mną uciekać, pozostanie do końca życia w mej pamięci. A tak serio to urzekła mnie ławica małych srebrnych rybek, które otoczyły mnie i tańczyły nade mną, pode mną i dookoła. Zupełnie jakbyśmy pozowali do zdjęcia na okładkę National Geographic.



- zwiedzanie lasów mangrowych:
To była ciekawa wyprawa. Ale nie dlatego, że widzieliśmy lasy mangrowe, które wyrastają z wody. Nie przez dziwną malutką wysepkę o podłożu wulkanicznym (z braku drzew pozbawiona grama cienia - nic tylko wyschnąć na wiór). A raczej przez styl, jaki prezentowali sternicy - rodem z Czasu Apokalipsy i Mad Max.





- karmienie małpek:
I nie chodzi o nasze dzieci (te zostały w Polsce ;)). Szalone małpki przyzwyczajone już do turystów. Skaczące po drzewach mangrowych, za chwilę po naszych łódkach. Niby to zabawne, niby urocze... ale trzeba uważać, bo te stworzenia jak żadne inne w okolicy roznoszą wściekliznę.




3) Powrót do bazy (chwila dla siebie, prysznic, spanie-odpoczywanie)




4) Tajskie żarełko
O tym już było we wcześniejszym wpisie (dodam tylko kilka nowych fotek z okolicznego targu i jadłodajni).




5) Masaż blisko plaży
Sto metrów od nas. Idziemy ławą jak prawdziwi kibole (ja p.....ę), a kto pierwszy ten wygrywa łóżeczko z dziurką na twarz (takie są tylko trzy, a nas czwórka :).
Impreza trwa jedną godzinę, ale panie zazwyczaj przekraczają ten czas. A koszt to raptem 30-50 PLN w zależności od rodzaju masażu (twarzy, stóp, tajski, z aloesem i kokosem, etc.).

Mam tego (nie?)farta, że upodobała sobie mnie pewna starsza szefowa masażystka. Chyba moje drobne acz muskularne i jędrne ciało ją wabi. Sęk w tym, że jej zręczne palce są równie umięśnione jak biceps Pudziana (zresztą od pierwszej wizyty taką ma u mnie ksywę). O ile inni mówią, że masaż był delikatny, ja wracam przetrącony i ból trzyma przez kilka godzin. Ale tłumaczę to sobie moją historią z Chin, gdzie po masażu miałem problem z usiedzeniem w samolocie do Europy, ale za to po kilku dniach zapomniałem o bólu pleców na kilka miesięcy.

Pożyjemy, zobaczymy... tymczasem jestem rozciągnięty jak Blanik przed olimpiadą (serio, wczoraj pokazując swoje top skille pocałowałem się w kolano na prostych nogach - masz to w Polsce?).


6) Wieczorny wypad do Rasta Baru
Na koniec dnia zazwyczaj przypada wyjście do Reggae Baru. Muzyka na żywo (co ciekawe, nie ma nic wspólnego z reggae, a raczej z lokalnym tajskim poprock'iem).
Marcin wszedł w taki kontakt z barmanem Justinem (Anglik z Leicester, UK), właścicielem oraz sztukmistrzem Po, że niektóre pozycje z listy menu mamy za free.


Od siebie dodałem krótką lekcję jamowania (aż zerwałem strunę) i Hey Joe, o który prosili lokalsi rozebrzmiał na całej wyspie.


Dużo by opowiadać o tym barze, ale jak to mówią "What happened in Vegas, stays in Vegas". I nic z nas nie wydusicie, hehe...
(Marcin K. mówi, że już nie ma kolegów ;)


7) Posiłek w drodze do bungalow
Po północy głodny Polak to zły Polak. A wiec szukamy nowych niezdobytych przyczółków z żywnością. I znowu: pierożki, zupki, pierdółki...


Choć ostatnio Po z Baru Reggae zamawia dla nas jakieś lokalne specjały. A zupa, która jest podstawą każdego zamówienia urwała tyłek Asi i Marcinowi. A przyznaję jest naprawdę smaczna. Znaleźć w niej można co prawda nie jedno, ale każdego pożeracza mięsiwa powinna zadowolić z nawiązką.


I tak turlamy się do swoich legowisk. Bo rano trzeba wstać i zacznąć nierówną walkę z Tajlandią na nowo ;-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz