sobota, 16 listopada 2013

Kolego, którędy do Kambodży?

W środę wieczorem ostatnie starcie z Krasiakami. Z Pat zmyliśmy się po 2 w nocy. Kanciaki twardo walczyły do bodajże 5 rano. Nikt więc nie wyspał się nadmiernie. Nie powiem bym był pełen wigoru o 6.00, gdy zadzwonił budzik, ale jakoś dałem radę wstać. Jak każdemu Polakowi, siły dodawał mi fakt, że są tacy, którzy mają jeszcze gorzej ;)

Tymczasem Marcin z Asią wyglądali na mocno wczorajszych a wizja busa, który podjedzie po nas pod hotel, przyprawiała ich o (dodatkowe) dreszcze. Wiele wyjaśnia zdjęcie oczekującego Kanciaka.


Bus miał podjechać o 7.00, ale tajskim zwyczajem spóźnił się ponad pół godziny. Jak trupy legliśmy w objęciach jego małych fotelików. Uff... klima na szczęście działała. Oczywiście jak w każdym pojeździe wożącym grupy turystów tak i tu musiała się znaleźć czarna owca. Tym razem pewien obleśna staruch z towarzyszącą mu tajską przyjaciółką. Śmierdziel-gaduła nie ułatwiał nam podróży.




Wyprawę do Kambodży zorganizowaliśmy 'na bogato', by uniknąć przygranicznych problemów, o których wcześniej wiele czytaliśmy. Wsparliśmy się biurem turystycznym w Bangkoku. Za samą podróż biuro zażądało 150 PLN od osoby, co wydało się nam niewygórowaną kwotą (samolot kosztowałby około tysiąca). Pracownik biura w tej cenie obiecał podróż klimatyzowanym busikiem na terenie Tajlandii, pomoc ich pracownika na przejściu granicznym oraz kontynuowanie trasy taksówką w Kambodży (do Siem Reap). Co do ostatniego pojazdu, mogliśmy wybrać tańszą opcję, tj. kambodżański autokar bez klimatyzacji. Za niewielką dopłatą wybraliśmy jednak luksus taksówki. Tak, wiem. Słabi z nas backpackersi.


Czterogodzinna podróż przez Tajlandię przebiegła dość sprawnie. Poza smrodem starego erotomana-gaduły i małymi fotelami nie odczuliśmy wyraźnego dyskomfortu. Przed granicą z Kambodżą kierowca zawiózł nas do rudery. Okazała się ona naszą restauracją, w której możemy zjeść lunch przed dalszymi godzinami podróży. Na szczęście z samego rana przed wyjazdem dziewczyny wyskoczyła szybko do otwartego 24h Subway'a i kupiły kanapki na wyjazd. (Tak, tak... Nie spodziewaliście się Subway'a w Bangkoku, co nie?) Mimo to jako jedyny zdecydowałem się zamówić jakiś posiłek - to co wybrałem okazało się ryżem oblanym tłuszczem, który przykryto czymś na kształt omleta. Dziwne, ale zjadliwe. No i jedyne 6 PLN.

W trakcie pałaszowania posiłku podszedł do nas Taj mający pomóc w załatwieniu formalności przy przekroczeniu granicy. Wcześniej w biurze turystycznym powiedziano nam, że ma on pomóc przy przejściu, ale opłaty poniesiemy my sami (20$ od osoby za wizę). Tymczasem pan-pomagacz pierwsze co wyjął jakieś dziwne formularze, gdzie poza danymi należało dodać dwa zdjęcia. Oczywiście wszystkich wryło (mowa o około 20 osobach w dwóch busikach). Na to pan-pomagacz dodał, że właściwie jeszcze niedawno można było zrobić ekspresowe zdjęcia przy granicy, ale straż graniczna zlikwidowała fotografa, by móc brać łapówki za wystawienie wizy i wpuszczanie bez zdjęcia. Szybko okazało się, że łapówka wynosi dodatkowe 20 PLN od osoby. Pieniądze po pobraniu komisyjnie zszył zszywaczem do wypełnionych formularzy. Co ważne, banknoty były przed zszyciem należycie równo złożone w pół i zszyte w sporej odległości od głowy króla. Co by przypadkiem nie dostać po pysku za brak szacunku dla władcy. Kabaret...


Byliśmy nieco podirytowani faktem łapówki (bo to pewnie ściema) i irytacji jeszcze nie opadła, gdy pan-pomagacz oświadczył, że wizy będą kosztować nie 20$ (czyli około 60 PLN), a 130 PLN (co ciekawe w tajskich batach, a nie dolarach, którymi należy płacić na granicy). Nasz pomagający miś pyś nadmieniłem, że wyższy koszt zawiera niby specjalną procedurę, która ma ułatwić przekroczenie granicy. Zgodziliśmy się na to (bo jakie mieliśmy wyjście będąc na drugim końcu świata?). Do tego powiedział, że musi zabrać nam paszporty. Nie powiem - był stresik. Dziewczyny zaczęły już nawet trochę popadać w panikę (...bo przecież paszportu nigdy się nie zostawia obcym w tych krajach!). Pikanterii dodał fakt, że cześć pasażerów nadal miała paszporty i do tego nie zapłaciła haraczu...

Podjechaliśmy do granicy Tajlandii z Kambodżą. Naszym oczom ukazał się obraz strasznej nędzy. Ludzie siedzący na krawężnikach i szperający w śmieciach. Jakby szukali czegoś co da się zjeść, sprzedać lub użyć. Ich porwane ciuchy. Wielkie wozy, które ciągnęli sami (nie zwierzęta!). Wszędobylskie piach, kurz i upał dopełniały jedynie obrazu nieszczęścia. Kierowca busa kazał nam wysiąść. Chwile pózniej zaczęły podchodzić pierwsze kobiety z dziećmi na ramieniach proszącą o jałmużnę. Trzeci świat. Jak u Martyny Wojciechowskiej, jak u Cejrowskiego. Tyle że prawdziwy do szpiku. I naprawdę smutny.


Patrząc tak na to co się dzieje dokoła czekaliśmy na naszego pana-pomagacza i jego świtę. Zaczęły już nas nachodzić złe myśli (a nie trudno o nie w takim miejscu). W końcu się pojawili. Uff... Wizy wbite w paszporty, można iść na przejście graniczne. Przeszliśmy przez tajską stronę. A tu co? Posterunek straży po stronie Kambodży. Kolejka na prawie godzinę czekania. Sznur, a właściwie gmatwanina ludzi chcących przedostać się na drugą stronę granicy.



Budynek niewielki, ale za to bez klimatyzacji, z jakimś korzeniem wystającym ze ściany (czy to już Angkor Wat?) i brudną kapliczką wspartą o rzeczony korzeń. Straszny brud i syf. Posterunek śmiało kandydujący do miana "najgorszego przejścia granicznego w tej części świata". Mogący z powodzeniem bić się o palmę pierwszeństwa z niektórymi afrykańskimi krajami. I do tego ci urzędnicy. Mordy jak z filmów klasy B, a nawet C. Brakuje tylko rzuconego pośpiesznie: "Ju, MaderFakier! Aj kil ju!". Przez głowę przebiegła mi myśl: "Tylko nie patrz im w oczy! Nie patrz w oczy!".

Co mnie rozłożyło na łopatki, to umieszcona przy kapliczce mała skrzynka z napisem po angielsku: "Jeśli masz pomysł jak usprawnić naszą placówkę, napisz o tym!". Aha. Taaaa. A puścicie mnie potem z powrotem do domu? Całego?



W pewnym momencie dostaliśmy znowu jakieś formularze. Podobne dane do wypełnienia. Pewnie po tej stronie nie chcieli być gorsi od Tajów. Innego wytłumaczenia nie mam. Biurokracja na potęgę. A może po prostu chcieli nas czymś zająć w tej kolejce? Na szczęście (?!) kolejka była tak długa i powolna, że zdążyliśmy ze sporym zapasem.


Przy okienku każdemu zrobiono zdjęcie (jak przy wyrabianiu karnetów na Lechię ;-). Każdy z nas zostawił też swoje odciski palców. Brudne pazury urzędasa trzymały mnie za rękę podczas skanowania, myślałem znowu: "Tylko nie patrz mu w oczy!" i tamowałem odruch wymiotny. Strażnik Kambodży (ze dwa levele wyżej niż Strażnik Teksasu) wziął do ręki paszport, sprawdził czy jest wiza. Jest. Ale zaraz... Zauważył, że mój paszport jest kolorowy jak baba na odpust i zaczął przeglądać kraje i wizy wbite w dokument. Popatrzył mi w oczy a ja usmiechnąłem się tylko niewinnie. Udało się! Puścił mnie.

Pat ciągle jeszcze skanowała palce, a ja czekałem na nią za wyjściem. Za mną szlaban, który co chwilę podnosił jakiś chłopiec w t-shircie. Wow! Ot, technologia! Obrazu dopełniały załadowane na wysokość dwóch pięter wozy podobne do drabiniastych. Tyle że nie z drewna a z blach, szmat - słowem wszystkiego co mechanik miał pod ręką. A zamiast koni, coś co wyglądało jak turbokosiarka w wersji Harley Davidson. 


Zanim Pat wyszła zdążyłem jeszcze dokładnie przyjrzeć się jak pewna pani (dużo złota na szyi i rękach) podjechała do urzędnika przy szlabanie, wręczyła mu banknoty mówiąc coś na prędce. On żachnął się wesoło robiąc takie urokliwe "Mmmmm...", zupełnie jakby przed chwilą zjadł coś pysznego. I nakazał chłopcu w podkoszulce podnieść szlaban. Marcin, trafiłeś w końcu na koniec świata - pomyślałem. Tam gdzie wyobraźnia jako taka już nie wystarcza. Byliśmy już w Kambodży.


Pan-pomagacz tak jak znikł na godzinę, tak nagle pojawił się znowu.
- Musicie tu zaczekać! - oznajmił. No więc czekaliśmy. Znowu pół godziny w piach.
Podjechał autobus, którym podwieźli nas na parking z taksówkami. Przypomniało mi się, jak Tajka w biurze podróży mówiła, że nie ręczą za jakość pojazdów po stronie kambodżańskiej. Często się psują, klima może nie działać, a w przypadku nagłej awarii bywa też i tak, że pasażerowie muszą zrzucać się na naprawę (lub szukać transportu na własną rękę).


Na nas czekała stuletnia Toyota Camry. Wsiedliśmy do środka, a Marcin tak się rozsiadł na fotelu, że jakaś plastikowa osłonka spadła mi na nogi. No, no... zaczyna się - pomyślałem.





Jechaliśmy około czterech godzin, z małą przerwą w jakiejś większej wiosce. Wszyscy bali się oddalić na więcej niż 30 metrów od pojazdów. Za to kierowcy, młodzieńcy w wieku około 15-20 lat bawili się pierwszorzędnie. Jakby pierwszy raz dano im prowadzić takie wypasione bryki (???!). A że nie ma zabawy bez procentów, to nasz drajwer postanowił wychylić szybko piwko. A co tam! Raz się żyje, no nie?! No właśnie - pomyślałem - raz się żyje, więc chciałbym jeszcze trochę pożyć na tym padole.


Do Siem Reap dotarliśmy już po zmierzchu. Do tego wszystkiego przywitało nas urwanie chmury. Samochód stanął na jakimś błotnych grzęzawisku, otworzyły się drzwi z mojej strony.
- Hi. My name is Tresmai. I am a Tuk Tuk driver. Your driver not knows Siem Reap. I take you to hotel. For free.

Przebiegliśmy po grubym błocie w naszych nienagannie skrojonych klapeczkach niczym łanie. Ciemno jak w d... ale kierowca Tuk Tuka wskazał drogę do swojego rydwanu. Wow! Cóż to za maszyna. Normalnie karoca! Z każdej strony osłaniająca płachty materiału. I do tego tyle miejsca, ile nie widzieliśmy w żadnym z dotychczas spotkanych Tuk tuków. Możemy w spokoju schnąć.




Tresmai obiecał znaleźć nam jakiś hotel. Trochę pojeździliśmy aż zdecydowaliśmy się na coś co z zewnątrz wyglądało jak hotel, ale w środku było po prostu zwykłym zapuszczonym hostelem. Najpierw zaproponowano nam jakieś śmierdzące pokoje. Gdy powiedzieliśmy, że nie mam mowy, zapronowali nam zniżkę. Odmówiliśmy ponownie. Nagle okazało się, że mogą dać nam pokoje na piętrze, ale trzeba będzie się przenieść do innego na drugi dzień. Zaakceptowaliśmy te warunki. Ale za chwilę Kanciaki zorientowawszy się, że okno w ich pokoju nie ma szyby poprosiły o wymianę. Znalazł się na szczęście jakiś inny tymczasowy pokój... Czas pokaże, że za dwa dni zmienimy hostel na inne miejsce.

Tresmai zaproponował pomoc w wożeniu nas po świątyniach, które często dzieli od siebie wiele kilometrów. Cena nie mała, ale opieka prawie całodobowa (c'mon, masz to w Polsce?!). Zgodziliśmy się. Wróciliśmy do pokojów, szybki prysznic i na miasto, coś na ruszt wrzucić. I wrzuciliśmy, dosłownie - BBQ Kmerów, a w nim między innymi mięsko: kurczaczka, świnki, strusia, krewetek, rybek, żabek, krokodyla i rekina... Choć lokal wykwintny, ceny też niczego sobie, to karaluchy miały to wszystko za nic i biegały po ścianach jak w zwykłej budzie. Na szczęście nie były częścią naszego kociołka (chyba...).


Po obiadokolacji szybki powrót do hostelu, równie szybki ponowny prysznic... i legliśmy w łóżkach jak bobaski.

Udało się. Kambodża, welcome to!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz